Patrzę na twarze jak na pejzaże
Z Tomaszem Machcińskim rozmawia Małgorzata Stasiak
Od 50 lat tworzy pan autoportrety w różnych wcieleniach. Czy pamięta pan swoją pierwszą przemianę?
W 1966 roku za naprawę zegarka dostałem aparat Smienkę, nie wiedziałem jak i co z nią robić. Zacząłem więc przedrzeźniać dziadka, u którego mieszkałem na stancji. Ubrałem jego ciuchy, czarna futrzaną czapkę i hakowatą laskę. Wcieliłem się w niego. Miał ponad 74 lat teraz ja mam tyle. Zobaczył fotkę i mówi: Tomasz małodoj, ja wyszoł!. Był Ukraińcem.
Wiem jak prezentuję się w stosunku do ludzi, którzy mnie otaczają – z przodu wyglądam bardzo ładnie, tylko z profilu beznadziejnie (śmiech). W domu dziecka musiałem być mocny – najpierw mnie bili, przezywali, rzucali kamieniami. Ale potem to ja biłem większych od siebie i tak stałem się sprawny. Surowe życie mnie zahartowało. Stąd wśród moich zdjęć są rycerze, siłacze, kulturyści sportowcy.
W jaki sposób pojawiają się u pana postaci, które później widzimy na pana zdjęciach?
To jest spontaniczny proces. Instynktownie dobieram postać do stroju, rekwizytu, nie myślę za dużo. Wtedy pojawia się prawda, wszystko wychodzi z wiedzy i wyobraźni, fantazji. Wszystko robię jak najprostszymi środkami, nic na siłę. Od lat chodzę po ciucholandach, niemal w każdą sobotę, tak jak wędkarze chodzą na ryby. Łowię ciekawe, piękne, stroje, nietypowe czapki kostiumy. One podpowiadają postać, którą się zajmę. Zaglądam czasem do śmietnika znajduje skarby, wyrzucane przez ludzi. Ostatnio znalazłem stary portret ślubny. Zrobiłem z nim zdjęcie i już miałem historię. W mojej sztuce nie tylko obrazy są ważnie, ale historia, którą poprzez nią opowiadam.
Jakie elementy muszą się pojawić, by opowiedzieć w jednym kadrze historię postaci?
Nie wystarczy, że ubiorę się odpowiednio. Nikt nie stworzy postaci, jeśli nie poczuje się nią. Kiedy fotografowałem się w roli Matki Teresy – próbowałem nasiąknąć klimatem, w jakim ona pracowała, jak się ubierała, chustę zrobiłem z prześcieradła, jak gestykulowała. Czytałem reportaże. Pretekstem były jej słowa „ludzie tak gonią za pieniądzem, że nie mają czasu się, do siebie uśmiechać”.
Co jest najważniejsze kiedy tworzy pan postać?
Prawda. Nigdy nie retuszuje zdjęć. One muszą pokazać prawdę. Większość zdjęć robię z odległości metra. Przy fotografii cyfrowej widać wówczas wszystko: każdy włosek, pieprzyk. I to wszystko ma tam zostać, inaczej zabiję prawdę. Nie cierpię patrzeć na zdjęcia w kolorowych magazynach – tam nie ma zdjęcia bez retuszu, króluje sylikon, deformacja oryginału. Portretowane osoby stają się manekinami. To jest robione świadomie, inaczej ludzie nie kupią.
Skąd u pana ta umiejętność – wyczuwania, co jest prawdziwe, a co nie?
Tu o Boga trzeba by było zaczepiać.
Ma pan w swojej kolekcji ponad 18 tysięcy autoportretów, w tempie błyskawicznym powstają nowe. Czy kiedykolwiek pojawiły się u pana wątpliwości związane z tym, co pan robi?
Nigdy nie wątpiłem w to, co robię. 20 lat temu nastąpił przełom – przewertowałem historię sztuki światowej i zrozumiałem, że nigdy nie było takiego zjawiska. To mi dało siłę, aby kontynuować własny pomysł. Wiem, że trzeba robić swoje, nie przejmować się tym, co mówią inni. Pytanie czy warto? Bardzo późno ale jest sukces, dzięki Warszawie.
Pana prace wydają się wynikać z głębokiej, regularnej obserwacji rzeczywistości. Co w niej pana najbardziej pociąga?
Piękno ludzkiej twarzy. Patrzę na twarze jak na pejzaże. Wczoraj widziałem kobietę, która miała pionowe zmarszczki na czole. Zmarszczki dużo mówią o charakterze, co przeżył, jaki ma temperament. Czytam z twarzy intuicyjnie. Wchodzę przez oczy w głąb duszy człowieka. Ważne jest dla mnie też, jak ktoś się porusza – z tego też staram się wyczytać jak najwięcej.
Co w pana twórczości zmieniła rewolucja cyfrowa?
Lubię malarstwo holenderskie, a teraz mogę mieć takie kolory. Poza tym jak wyszedłem w plener z cyfrówką, to moje zdjęcia ożyły. One się ruszają śpiewają tylko swoje pieśni opowiadają co im się właśnie zdarzyło żartują. Piszą dalszy ciąg mojej historii. Zbieram ciekawe twarze, ciekawe osoby, a historie tworzą się same, często wbrew mnie. To warunki dyktują, gdzie i którędy mam dalej iść. Poprzez to, co robię ciągle jestem wśród ludzi o nich opowiadam. Nie jest ważne, czy moich zdjęć jest sto czy tysiąc. W nich wszystkich chodzi o jednostkę. Wkoło tej jednej osoby dzieje się wszystko, ona zawiera w sobie świat i ma z nim stały, żywy kontakt. Co ciekawe ten kontakt, już nigdy nie zginie.
Jak pan łączył przez te lata twórczość z regularną, codzienną pracą?
Kiedy pracowałem jako mechanik maszyn biurowych nie traktowałem tego co robię jak coś ważnego. To była kolekcja. Pracowałem, tworzyłem i żadnej sensacji nie było. Przy fotografii analogowej mogłem robić zdjęcia dwa razy do roku - w sezonie letnim i jesiennym. Sam wywoływałem filmy, na początku ciemnię miałem pod kołdrą, to była żmudna praca po nocach. Teraz przy fotografii cyfrowej mogę robić zdjęć ile chcę. Ale powiększenia są bardzo drogie, nie mogę robić ich sam.
Teraz wszyscy robią sobie zdjęcia cały czas.
Każdy chce się pokazać, utrwalić. Ja to też robię, ale dla pokoleń, już nie dla siebie.
Na ile pan tworzy dla siebie, a na ile dla odbiorcy?
O odbiorcy nigdy nie myślałem. Nie umiem też sprzedawać tego, co robię.
Ale czy twórczość może się obyć bez widza?
Może, jeśli SAM uwierzy w swoje dzieło, jestem przykładem.
A czy członkowie pana rodziny nie byli przez te wszystkie lata odbiorcami pana twórczości? Jakie miejsce ma rodzina w pana życiu artystycznym? Jak się z panem żyje, kiedy ustawicznie podlega pan metamorfozom?
Aby być dobrym artystą, lepiej być kawalerem. Artyści są samolubami, potrzebują spokoju. Nie lubię mówić o rodzinie, proszę o to spytać moją drugą połowę.
Pan ucieka w tej chwili.
Tak, uciekam.
Jak zmienił się pana pomysł na siebie na przestrzeni lat?
Wcześniej chodziło mi przede wszystkim o to, aby przez chwilę być kimś innym. Teraz moje zamierzenie jest odwrotne. Wykorzystuję zmiany, które z czasem zachodzą w moim ciele i otoczeniu. Do nich dostosowuję portretowane postaci.
Więc sztuka jest dla pana też sposobem na przemijanie?
Właśnie odwrotnie – na życie.